autor: Kucyk » pt lut 24, 2012 8:50 pm
Testy wykonane.
Rosołek, gołąbki z mięsem i lwowskie, cziburek, surówka...
Ale po kolei:
Na wstępie uwaga dla nieco mniej odważnych. Po pierwsze lokal z zewnątrz wygląda jakby był nieczynny od 3 lat. Jedynie tandetne światełka choinkowe przebłyskują zza ciemnych, zakurzonych szyb. Dwa, to po wejściu przywita nas przerażające pierdolnięcie rozlegające się tuż za plecami z jakim wielkie, stalowe drzwi domyka mocna sprężyna.
Wnętrze takie sobie - kilka stolików nakrytych jakimiś makatkami i kawałki tapet na ścianach. Wszystko to jednak jakoś ładnie komponuje się z tymi drzwiami. Trochę chyba wentylacja w kuchni dziś osłabła, bo dym olejowy buchał z wnętrzności lokalu.
Usiedliśmy, do stolika podszedł, nazwijmy go Misza, taki dwudziestoparolatek jakich wiele dawniej stało pod mleczarnią. Wygląd dokładnie ten sam, jeno reklamówki brak. Uprzejmie przyjął zamówienie na zupki: rosołek i barszcz ukraiński.
Dwadzieścia minut później otrzymaliśmy gustowny koszyczek z nieco archiwalnym chlebem i dwie miseczki. Takie nie za duże te miseczki zważając na ceny, ale podanej zupie w michę się nie patrzy, więc się za nie zabraliśmy. Ja za rosół, Agnieszka za barszcz.
Zupa opisana jako Rosół domowy z mięsem kurczaka i ręcznie robionym makaronem okazała się pieśnią pochwalną na temat wodnego roztworu vegety sądząc po słoności, żółtozielonych oczkach tłuszczu i tym, co na dnie miałem. Kto zna smak rosołu weselnego ten wie o czym piszę. Mięso z kurczaka to były głównie skóry falujące, po zamieszaniu, niczym papiery toaletowe w muszli. Między nimi w tej cienkiej, choć nawet smacznej, a przede wszystkim gorącej cieczy, przepływały nieco posklejane farfocle makaronu. Ale powiem szczerze: dobrego, ręcznie robionego, porządnego i naprawdę domowego makaronu. Kto lubi takie kluchy ten wie o co mi chodzi.
Rosół wypiłem, makaron zjadłem, zamówiłem gołąbki z farszem ziemniaczanym i mięsnym, cziburka i surówkę z marchwi. Innych surówek nie było. W międzyczasie obserwowałem jak Agnieszka walczy z barszczem, który był dla mnie niejadalny a to ze względu na dodatek śmietany. Przyzwyczajony jestem że do barszczu ukraińskiego (robiła go często moja Babcia) nieodzownym składnikiem są ziemniaki pokrojone w nieregularną kostkę, a cała tajemnica to biała fasola. Tutaj chyba fasolki nie było.
Ale my tu sobie gadu-gadu a surówkę już podali. W ładnej kamionkowej łódeczce. Tu trzeba przyznać - wszystko podawane jest bardzo ładnie. Surówka z długich paseczków słodkiej marchewki z dodatkiem... czosnku i kolendry. Takie połączenie spotkałem pierwszy raz, ale... no dobre jest! Tylko tutaj czosnek wziął górę w smaku załadowany w ilości takiej że w ryj palił i człowiek się pocił. Kolendra fajnie pasowała ale nie zmielona była, zatem jedząc trzeba gryźć łupinki jak w popcornie. Ogólnie pomysł na taką surówkę jest trafiony w dychę. Będę robił taką jutro, bo smakowo jest dla mnie nowością i to wyjątkową nowością.
Surówa wypróbowana, czosnkiem chucham jak chasyd - cziburek wjeżdża na stół. Wielki, długości 20cm, smażony pieróg przede mną. Odgrzany drugi raz. Chrupiące ciasto twarde na rantach, bardzo smaczny wieprzowy farsz (choć Agnieszka twierdziła że śmierdzi), tylko, kurde, pieróg wielki a farszu łyżka w środku. Piszę "w środku", choć raczej powinienem napisać "na środku". W centralnej części pieroga jest mięso (czy jakieś inne tkanki zwierzęce) w formie placuszka o cieniuteńkiej grubości 4 mm, zaś pas pięciu centymetrów naokoło stanowi samo ciasto. I to tak suche ciasto, że nie można go nadziać na widelec - moja rada dla konsumentów: cziburka kroić należy na pół i zajadać od środka trzymając w palcach. Całość potrawy smakowo dobra, a nawet bardzo dobra, ale proporcje ciasta do farszu są karykaturalne.
Cziburek się trawi, gołąbki, eee... nie - wróbelki podano.
Rozpoczynając śledztwo zapytałem je:
Co ty jesteś?
- Gołąb mały.
Jaki farsz twój?
- Rozklapciały.
Gdzie się grzałeś?
- W mikrofali.
A twe wnętrze?
- Czymś nadziali.
Mięso było?
- Chyba mieli.
Czemu brak go?
- Zapomnieli...?
A ta breja?
- To ziemniak.
A gdzie twój smak?
- A szto eto smak? - zapytał przestraszony gołąbek.
Takie to były gołąbki, eee znaczy wróbelki. Miniaturki. Koliberki. Małe i nadziane ryżem (gołąbki z mięsem) lub paćką kartoflaną (tarte ziemniaki z cebulką). Podane z sosem pieczarkowym o którym można powiedzieć jedno: sos Czary-Mary - zawierający pieczarki a nie mający smaku pieczarek. Nie mający żadnego smaku poza lekką słonością.
Rachunek (36 zeta) uiszczony, zapytanie czy smakowało, zadane łamaną polszczyzną, sprytnie ominięte zamieszaniem z chowaniem reszty. I tyle.
Człek głodny przyszedł, nie wyszedł najedzony. Szkoda, bo z kuchnią ukraińską nawet ma to jadło coś wspólnego. Tylko jakoś usilnie myśli moje ciągną na Ukrainę w czasy Wielkiego Głodu. Dawno nie spotkałem się z taką oszczędnością i to oszczędnością mateiałów najtańszych: ziemniaków, kapusty czy podłej wieprzowiny.
Nie odradzam - kto chce niech sam sprawdzi jak w "Lwowskim smaku" żywią.
Przez godzinę jak byliśmy drzwi wejściowe pierdolnęły tylko raz - gdy weszła (?)właścicielka. Podeszła szybkim krokiem do Miszy i zapytała: Ilu klientów dzisiaj było? Nie dosłyszałem co Misza odpowiedział...
Z założenia co drugie słowo to: dziękuję, proszę, przepraszam - z tytułu oszczędności czasu i na rzecz "konkretyzacji" części z nich nie będę pisał, co nie zmienia faktu, że są w domyśle.